Ostatnie ćwierćwiecze zmieniło preferencje kupujących mieszkania, ale też technikę ich budowy i standard.

Gdyby przyjrzeć się obecnemu budownictwu mieszkaniowemu w Polsce i porównać je z tym z 1989 r., można odnieść wrażenie, że minęło nie 25 lat, ale przynajmniej 100.

Postęp widać gołym okiem. Czy ćwierć wieku temu marzyliśmy o wieżowcach, w których będziemy mogli mieszkać np. na 30 piętrze? Czy jadąc przez Wrocław, Kraków albo Poznań, przypuszczaliśmy, że po 25 latach tak pięknie zostaną odrestaurowane kamienice, a na obrzeżach miast powstaną nowoczesne osiedla mieszkaniowe i domki jednorodzinne zastanawia się Jarosław Skoczeń, pełnomocnik zarządu w firmie Emmerson. Przypomina, że na warszawskim Tarchominie jeszcze 15 lat temu pasły się krowy, a dziś mieszka tam 150 tys. osób.

Jak w kalejdoskopie

Pierwsze inwestycje deweloperskie w Polsce powstały w 1993 r. Ukończono wtedy budowę 485 lokali. To niewiele wobec 57,5 tys. mieszkań z 2013 r. Trzeba przy tym pamiętać, że GUS jako mieszkania rozumie także domy jednorodzinne mówi Bartosz Turek, kierownik działu analiz Lions Banku.

Tymczasem zapotrzebowanie rynkowe rosło, aż w końcu przewyższyło podaż. Na początku lat 90. nie było jeszcze kredytów hipotecznych, a te, które oferowały banki, miały oprocentowanie rzędu 40-60 proc. W 1995 r. pojawiły się pierwsze kredyty mieszkaniowe z uchodzącym wtedy za atrakcyjne oprocentowaniem na poziomie 23-27 proc. mówi Tomasz Błeszyński, doradca rynku nieruchomości.

Większość mieszkań kupowano jednak za gotówkę, a nabywcy niechętnie wskazywali źródło jej pochodzenia. Połowa lat 90. to czas wyraźnego zastoju. Jednym z jego powodów było zmniejszenie skali działalności spółdzielni mieszkaniowych, które wcześniej budowały znacznie więcej mieszkań niż indywidualni inwestorzy.

Udział w budownictwie mieszkaniowym mocno ograniczyli też gracze z kategorii wskazanej przez GUS jako pozostałe chodzi o budownictwo komunalne, czynszowe, zakładowe. W 1991 r. instytucje te zbudowały aż 13,3 tys. mieszkań. Dla porównania, w 2013 r. było to tylko niespełna 4 tys. lokali informuje Bartosz Turek.

Spadającej aktywności spółdzielni towarzyszył rosnący udział inwestorów indywidualnych i deweloperów, którzy w 2013 r. zbudowali odpowiednio: 55,9 proc. i 38,9 proc. wszystkich mieszkań oddanych do użytku, a spółdzielnie tylko 2,4 proc.

Szukanie recepty

Niestety pierwsze lata XXI wieku spowodowały odpływ klientów. Próbowano ich zatrzymać m.in. zmianą w kredytach hipotecznych, które dostawał prawie każdy i na każde mieszkanie.

Takie działanie faktycznie ożywiło rynek, ale doprowadziło do kryzysu, który rozpoczął się w 2008 r. Podaż była niewielka, ceny wysokie, zaś deweloperzy celowo ograniczając wprowadzanie mieszkań na rynek, nakręcali bańkę spekulacyjną. Rynek inwestycyjny rozkwitał, marże deweloperów były wysokie, a klienci straszeni informacjami przez opłaconych analityków, że taniej już nie będzie, kupowali wszystko, zadłużając się we frankach szwajcarskich tłumaczy Tomasz Błeszyński.

Skutki grzechów tamtych lat są odczuwalne do dzisiaj wielu deweloperów inwestujących w przeszacowane projekty upadło, a banki ograniczyły udzielanie kredytów w obcej walucie, choć dla wielu kredytobiorców niestety było już za późno. Obciążenie Polaków kredytami hipotecznymi nadal rośnie. Prawdziwe ożywienie powinno wrócić na rynek około 2016 r. Takie są cykle koniunkturalne i trzeba się do tego przyzwyczaić, a nie zaklinać rzeczywistość twierdzi Tomasz Błeszyński.

Dwa bieguny

Jednak minione ćwierćwiecze znacząco zróżnicowało przede wszystkim preferencje nabywców mieszkań. W latach 90. kupowano lokale 2-3 pokojowe do 45 mkw., w wielkiej płycie. Potem nastał czas bardziej nowoczesnych M4 i M5. W połowie 2000 r. zaczęła się natomiast moda na apartamenty i penthousy.

Dzisiaj na rynek wróciło myślenie ekonomiczne. Mieszkanie ma być dostosowane do potrzeb i za rozsądną cenę mówi Tomasz Błeszyński.

Podobnego zdania jest Marcin Jańczuk, dyrektor ds. PR w Metrohouse, który twierdzi, że minione lata wiele nauczyły zarówno pośredników i deweloperów, jak i samych klientów. Nabywcy z dużą ostrożnością podchodzą do transakcji na rynku mieszkaniowym. Zresztą dziś interesy klienta zabezpieczają m.in. zapisy tzw. ustawy deweloperskiej, regulującej kwestie rachunków powierniczych. Rynek dojrzał i bardzo się ucywilizował uważa Marcin Jańczuk.

Ostatnie ćwierćwiecze zmieniło preferencje kupujących mieszkania, ale też technikę ich budowy i standard.

Gdyby przyjrzeć się obecnemu budownictwu mieszkaniowemu w Polsce i porównać je z tym z 1989 r., można odnieść wrażenie, że minęło nie 25 lat, ale przynajmniej 100.

Postęp widać gołym okiem. Czy ćwierć wieku temu marzyliśmy o wieżowcach, w których będziemy mogli mieszkać np. na 30 piętrze? Czy jadąc przez Wrocław, Kraków albo Poznań, przypuszczaliśmy, że po 25 latach tak pięknie zostaną odrestaurowane kamienice, a na obrzeżach miast powstaną nowoczesne osiedla mieszkaniowe i domki jednorodzinne zastanawia się Jarosław Skoczeń, pełnomocnik zarządu w firmie Emmerson. Przypomina, że na warszawskim Tarchominie jeszcze 15 lat temu pasły się krowy, a dziś mieszka tam 150 tys. osób.

Jak w kalejdoskopie

Pierwsze inwestycje deweloperskie w Polsce powstały w 1993 r. Ukończono wtedy budowę 485 lokali. To niewiele wobec 57,5 tys. mieszkań z 2013 r. Trzeba przy tym pamiętać, że GUS jako mieszkania rozumie także domy jednorodzinne mówi Bartosz Turek, kierownik działu analiz Lions Banku.

Tymczasem zapotrzebowanie rynkowe rosło, aż w końcu przewyższyło podaż. Na początku lat 90. nie było jeszcze kredytów hipotecznych, a te, które oferowały banki, miały oprocentowanie rzędu 40-60 proc. W 1995 r. pojawiły się pierwsze kredyty mieszkaniowe z uchodzącym wtedy za atrakcyjne oprocentowaniem na poziomie 23-27 proc. mówi Tomasz Błeszyński, doradca rynku nieruchomości.

Większość mieszkań kupowano jednak za gotówkę, a nabywcy niechętnie wskazywali źródło jej pochodzenia. Połowa lat 90. to czas wyraźnego zastoju. Jednym z jego powodów było zmniejszenie skali działalności spółdzielni mieszkaniowych, które wcześniej budowały znacznie więcej mieszkań niż indywidualni inwestorzy.

Udział w budownictwie mieszkaniowym mocno ograniczyli też gracze z kategorii wskazanej przez GUS jako pozostałe chodzi o budownictwo komunalne, czynszowe, zakładowe. W 1991 r. instytucje te zbudowały aż 13,3 tys. mieszkań. Dla porównania, w 2013 r. było to tylko niespełna 4 tys. lokali informuje Bartosz Turek.

Spadającej aktywności spółdzielni towarzyszył rosnący udział inwestorów indywidualnych i deweloperów, którzy w 2013 r. zbudowali odpowiednio: 55,9 proc. i 38,9 proc. wszystkich mieszkań oddanych do użytku, a spółdzielnie tylko 2,4 proc.

Szukanie recepty

Niestety pierwsze lata XXI wieku spowodowały odpływ klientów. Próbowano ich zatrzymać m.in. zmianą w kredytach hipotecznych, które dostawał prawie każdy i na każde mieszkanie.

Takie działanie faktycznie ożywiło rynek, ale doprowadziło do kryzysu, który rozpoczął się w 2008 r. Podaż była niewielka, ceny wysokie, zaś deweloperzy celowo ograniczając wprowadzanie mieszkań na rynek, nakręcali bańkę spekulacyjną. Rynek inwestycyjny rozkwitał, marże deweloperów były wysokie, a klienci straszeni informacjami przez opłaconych analityków, że taniej już nie będzie, kupowali wszystko, zadłużając się we frankach szwajcarskich tłumaczy Tomasz Błeszyński.

Skutki grzechów tamtych lat są odczuwalne do dzisiaj wielu deweloperów inwestujących w przeszacowane projekty upadło, a banki ograniczyły udzielanie kredytów w obcej walucie, choć dla wielu kredytobiorców niestety było już za późno. Obciążenie Polaków kredytami hipotecznymi nadal rośnie. Prawdziwe ożywienie powinno wrócić na rynek około 2016 r. Takie są cykle koniunkturalne i trzeba się do tego przyzwyczaić, a nie zaklinać rzeczywistość twierdzi Tomasz Błeszyński.

Dwa bieguny

Jednak minione ćwierćwiecze znacząco zróżnicowało przede wszystkim preferencje nabywców mieszkań. W latach 90. kupowano lokale 2-3 pokojowe do 45 mkw., w wielkiej płycie. Potem nastał czas bardziej nowoczesnych M4 i M5. W połowie 2000 r. zaczęła się natomiast moda na apartamenty i penthousy.

Dzisiaj na rynek wróciło myślenie ekonomiczne. Mieszkanie ma być dostosowane do potrzeb i za rozsądną cenę mówi Tomasz Błeszyński.

Podobnego zdania jest Marcin Jańczuk, dyrektor ds. PR w Metrohouse, który twierdzi, że minione lata wiele nauczyły zarówno pośredników i deweloperów, jak i samych klientów. Nabywcy z dużą ostrożnością podchodzą do transakcji na rynku mieszkaniowym. Zresztą dziś interesy klienta zabezpieczają m.in. zapisy tzw. ustawy deweloperskiej, regulującej kwestie rachunków powierniczych. Rynek dojrzał i bardzo się ucywilizował uważa Marcin Jańczuk.

Anna Gołasa Puls Biznesu 2014-06-03

Źródło:https://www.pb.pl/skok-w-mieszkaniowce-757682