Stary Rok ze siwą brodą spokojnie odchodzi na emeryturę pomostową. Czas upłynął w tym roku bardzo szybko w oparach afer, skandali mniejszych i większych. Tak, 2008 był rokiem szczególnym, w którym polityka bardzo mocno wkraczała w biznes a biznes stawał się dla niektórych świetnym narzędziem do uprawiania polityki. Były jak zawsze wzloty i upadki, jednym wyszło to na zdrowie innym poprawiły się salda na kontach. Wszystko przebiegało w astronomicznym rytmie aż tu nagle dobrze po wakacjach objawił nam się „kryzys”.

 Od dłuższego czasu zastanawiam się jak to naprawdę jest z tym kryzysem ekonomicznym w Polsce. Specjalistą w tej dziedzinie nie jestem, ale jako człowiek zawodowo związany z rynkiem inwestycyjnym uporczywie zadaję sobie takie pytanie - Kto zarabia na „kryzysie” i do czego jest on potrzebny?

Ponieważ odpowiedzi nie znajduję ani w komunikatach prezydenta, rządu czy finansowej elity przedstawiam poniżej swoje przemyślenia.

Analizując ostatnie wydarzenia dochodzę do wniosku, że obecna sytuacja jest sprytnie wykorzystywana przez wielkich graczy finansjery tego świata, którzy rozpętując ten kryzys z iście marketingową precyzją zarobili i zarabiają na nim miliardy. Doskonale przygotowana kampania reklamowa, czarny PR lał się ze wszystkich mediów na świecie a w ciszy gabinetów podpisywano lukratywne kontrakty.

Fakt, gospodarka na świcie a szczególnie w USA była od dłuższego czasu sztucznie nakręcana i mocno rozregulowana. Posypały się korporacje, ale ich zarządy ze swoich pensji niechętnie chciały rezygnować. Fala destabilizacji dotarła również do Europy. A u nas spokój, uśmiechy, uściski, zdawkowe informacje, rosnąca niepewność i błyskawiczna reakcja banków.

 Kredyty - Stop!

Nadszedł czas brać lokaty, proponować na wyścigi, co raz to większe oprocentowanie byle jak najwięcej i jak najszybciej przed konkurencją gromadzić pieniądze w sejfach. Ostatnie dwa lata były niesamowite dla banków, niemal w każdym mieście powstawały odziały nowych banków, jeden obok drugiego, drzwi w drzwi, ściana w ścianę. Wszyscy zastanawiali się, do czego to prowadzi.

Bratobójcza wojna banków doprowadziła do głębokiego rozluźnienia kagańca pożyczkowego, można było wziąć kredyt hipoteczny już na 30-40 lat i na 130 procent wartości mieszkania, polaków ogarnął szal kupowania nieruchomości. Naród wygłodniały przez lata tęsknił za ładnym przyzwoitym mieszkaniem czy domem. Firmy deweloperskie rosły jak grzyby po deszczu, obiecywano, sprzedawano, budowano. Banki zacierały ręce, kredytobiorcy się cieszyli franka szwajcarskiego. Nikt nie myślał, co będzie dalej.

Rozsądni analitycy spokojne prognozowali i przestrzegali przed nadchodzącym przegrzaniem rynku. Podobne wieści dochodziły przecież już dużo wcześniej z niektórych krajów UE. Ale byli i tacy, co jeszcze podbijali poprzeczkę nadmuchując bez umiaru ten cenowy „balon” deweloperski.

Sielanka nie trwała długo, bo nadszedł nasz „kryzys”.

Kupujący nieruchomości, deweloperzy przeżywają teraz ciężkie chwile a banki spokojnie zarabiają na lokatach. Taki stan rzeczy potrwa moim zdaniem do marca, kiedy to instytucje finansowe ogłoszą dumnie swoje wyniki finansowe, pochwalą się, kto ile zarobił, kto kogo kupił. Myślę, że tak prze świętami Wielkanocnymi pomału wszystko będzie wracać do normy, kredyty hipoteczne staną się dostępniejsze, oprocentowanie ulegnie kolejnej korekcie. Rynek odzyska równowagę, co prawda nie będzie już tak słodko jak poprzednio.

W Polsce na kredytach hipotecznych jeszcze żaden bank nie stracił i nie straci, nie porównujmy się na siłę do rynku amerykańskiego. Mamy zupełnie inny system finansowania tych kredytów, dużo prostszy i bardziej przejrzysty. Banki po prostu biorą pieniądze na kredyt hipoteczny z lokat. Uważam, że banki będą stopniowo zwiększać dostępność kredytów mieszkaniowych, nie będą chciały dopuścić, by tym rynkiem zawładnęły różne fundusze pożyczkowe, systemy argentyńskie czy inne instytucje para bankowe. Przykłady były już przecież w latach minionych. Taka oferta będzie skierowana głównie do ludzi młodych, muszą gdzieś mieszkać i jeśli nie zostaną wsparci rodzinną pożyczką, trafią na rynek spekulacyjnych kredytów.

Nasz „kryzys” ma moim zdaniem nie tylko ekonomiczne oblicze, rządzi nim też twardą ręką polityka. Wykorzystano go, jako element nacisku w propagowaniu idei wprowadzenia w Polsce waluty Euro. Zacni finansiści, co raz śmielej powtarzają, że tylko wspólna waluta jest jedynym skutecznym zabezpieczeniem naszego kraju przed kryzysem. Nie ma znaczenia, to czy jesteśmy do tego przygotowani, zegar do Euro już nam czas odmierza. A referendum w sprawie nowej waluty chyba nie będzie, bo niewiadomo, jakie w nim pytanie postawić.

Na zakończenie podzielę się moją ulubioną sentencją, – „Czym gorzej, tym dla mnie lepiej”.

I tego też wszystkim życzę w Nowym Roku.

Tomasz Błeszyński Doradca Rynku Nieruchomości

2008-12-31